Wrobels

Dún Aonghasa – prehistoryczny fort na Inishmore

Wyspy Aran są jedyne w swoim rodzaju, to nie ulega żadnym wątpliwościom. W Irlandii z pewnością nie ma drugich podobnych. Nie wiem jak jest na dwóch pozostałych (Inishmaan oraz Inisheer), być może jeszcze bardziej odludnie i dziko ale wizyta na największej z nich pozostanie w mojej pamięci na długo. Tak samo jak pewna rzecz, która jest szalenie charakterystyczna i która pojawiała się za każdym razem kiedy odwracałem głowę. Czy w lewo, czy w prawo, czy przed siebie. Było wszędzie i otaczało nas ze wszystkich, możliwych stron. Kamienne murki, bo je mam na myśli ciągną się podobno na odległość 3 tysięcy kilometrów. Są wszędzie, wyspa jest nimi poprzecinana i stanowią nieodzowną część krajobrazu. Murki te składają się z kamieni, których na Inishmore od zawsze było pod dostatkiem. Kamienie te są poukładane w taki sposób, że strasznie trudno jest jakiś z takiego muru wyciągnąć. Wydawać by się mogło, ze skoro do ich  budowy nikt nie używał żadnej zaprawy, to powinien się on prędzej czy później rozwalić. Nic bardziej mylnego. Murki stoją i nie sposób je ruszyć. Jako że na Aranach nie występują drzewa to też nie ma znanych nam dobrze płotów, są murki. Główne ,,dobro naturalne” stanowi kamień i skała, zostały one wykorzystane praktycznie w stu procentach.

Dún Aonghasa

My, podobnie jak całe tabuny turystów zmierzaliśmy w stronę fortu Dún Aengus. Mając na myśli gro ciekawskich dusz, nie chodziło mi bynajmniej o pielgrzymki maszerujące wraz z nami po ulicy. Takich chodziarzy było tylko dwóch, cała reszta mijała nas w napakowanych busikach. My do pewnego momentu polegaliśmy tylko na sile naszych nóg. Chcieliśmy uszczknąć trochę tego miejsca z perspektywy piechurów, bo ponoć taki właśnie sposób jest na Aranach najwłaściwszy. Zatrzymywaliśmy się parokrotnie w momencie znalezienia jakiegoś fajnego widoczku. Świetnie prezentowała się panorama Connemary. Szczyty górskie tej krainy fenomenalnie były oświetlane przez promienie słoneczne. Prawdę mówiąc dziwiłem się trochę wówczas, gdyż moje wcześniejsze wyobrażenia ukazywały arańskie wyspy gdzieś daleko w oceanie, myślałem że w ogóle nie widać lądu, że widoczny jest tylko bezmiar oceanu. Nic bardziej mylnego. Stały ląd jest bardzo dobrze zauważalny, odległość pomiędzy wyspą a lądem właśnie to jakieś maksimum 2 kilometry (tak na oko). Po kolejnych kilku kilometrach wędrówki doszliśmy do wniosku, że aby zdążyć dotrzeć i zobaczyć fort a przy tym wrócić jeszcze na godzinę 4 do Kilornan, musieliśmy skorzystać z podwózki. Nie było innej opcji. Parokrotnie się nie udało ale w pewnej momencie szczęście się do nas uśmiechnęło i siedzieliśmy po chwili w małym, turystycznym busiku. Załapaliśmy się na typową wycieczkę, która wiozła parę osób do Dún Aengus i generalnie pokazywała Inishmore zza okna samochodu. Po paru minutach dojechaliśmy do pewnego, ciekawego miejsca…

 

Seven Churches to kompleks starożytnych kościołów datujący się na 8 wiek naszej ery. Aktualnie tylko dwa z nich zachowały się w jako takim stanie, reszta nie przetrwała próby czasu i zostały z nich tylko gruzy. Miejsce fajne, kawał historii w nim jest zawarty ale trochę psuła atmosferę jedna rzecz… Mianowicie mnóstwo ludzi (szczególnie irytujący był obraz  kilkunastu Japończyków z aparatami w dłoniach…). Co chwila nowe busiki pojawiały się na wąskiej drodze, miejscówka do zwiedzania niezwykle mocno oblegana i była to bez wątpienia jedna z żelaznych atrakcji turystycznych. Spędziliśmy tam krótki fragment, wszyscy pasażerowie naszego busika rozpierzchli się po okolicy, my również zrobiliśmy sobie przechadzkę między ruinami tychże kościółków.  Udało mi się w tym czasie zamienić parę słów z naszym kierowcom, który pytał się ska jesteśmy, o której mamy powrotny prom i gdzie spaliśmy. Najwyraźniej był troszeczkę zdziwiony gdy odpowiedziałem mu, że nie braliśmy żadnego B&B tylko nocowaliśmy w namiocie. Po paru minutach staliśmy już na małym parkingu tuż obok centrum turystycznego, przez które należało przejść aby dojść do fortu Dún Aengus. Na zwiedzanie mieliśmy 2 godziny, po których to mieliśmy się spotkać z panem kierowcą. Okazało się, że w czasie kiedy my chodziliśmy po forcie, nasz busik wrócił do Kilronan po kolejną grupkę turystów. Warto wspomnieć, że od jednej osoby miał on 10 euro, a że mógł zabrać na pokład 8 osób to od całej grupy miał niecałą stówkę. A przypuszczam, że w przeciągu całego dnia z 2-3 grupy ma pod swoimi skrzydłami.

Dún Aonghasa – wizyta w spektakularnym forcie

Dún Aonghasa jest niezwykle charakterystycznym, kamiennym fortem. Najpewniej nie ma drugiego takiego samego w Irlandii, szczególnie jeśli chodzi o położenie, które jest dość interesujące i może zmrozić krew w żyłach. Pół okrągła budowla, coś na kształt litery U bądź D bez kreski, spełniała w przeszłości najprawdopodobniej rolę budowli ochronnej. Przypuszcza się, że kiedyś był to obszar zamknięty, jednak z czasem część klifu wraz z murami wpadła do oceanu. Dzisiaj od tej właśnie, zachodniej strony jest 100 metrowa przepaść, której nie oddziela żadna barierka czy zabezpieczenie. Z tego tez powodu należy zachować szczególną ostrożność, bo każdy nierozważny krok i brak wyobraźni mogą spowodować długi lot w dół… Jeśli ktoś zdecyduje się jednak podejść do krawędzi, to najlepszym sposobem jest położyć się na brzuchu i w takiej właśnie  pozycji podziwiać widoki i spoglądać na szalejące fale.

Odkryto dowody działalności ludzkiej w tym miejscu na przestrzeni 2500 lat (około 1500 r przed Chrystusem do 1000 r naszej ery). Pierwsze fortyfikacje powstały ok 1100 r. p.n.e – najbardziej dynamiczny okres fortu to okolice 800 r. p.n.e. W tym czasie Dún Aonghasa była prawdopodobnie politycznym , ekonomicznym i rytualnym centrum dla grupy ludzi o wspólnych korzeniach. Tylko elitarna część tej grupy mieszkała w forcie. Po roku 700 p.n.e znaczenie fortu ulegało zmianom i przez kolejne 1000 lat był on zamieszkiwany nieregularnie. Główny projekt przebudowy rozpoczęto we wczesnym średniowieczu (lata 500-1000 n.e), ale wkrótce potem fort został opuszczony.

Wnętrze fortu zostało podzielone na teren zewnętrzny, pośredni i wewnętrzny trzema łamanymi murami ciągnącymi się aż po sam klif. Grubość murów była znaczna (ten ograniczający teren wewnętrzny miał 5 metrów grubości i 6 wysokości) i to, że od strony lądu do sforsowania były aż 4 takie zasieki, czyniło fort niemal nie do zdobycia.  Jednak nie tylko służył on do celów obronnych. Równie ważne były funkcje rytualne i ceremonialne, odprawiane podczas lokalnych świąt religijnych przez druidów. Na terenie wewnętrznym odnaleziono kamienne  fundamenty 7 domów. Ich podłogi były brukowane a sam środek kamienny. Każdy z tych domków miał 4,5 metra średnicy. Mieszkańcy stosowali dietę składającą się głównie z mięsa i zbóż, ale również korzystali z ryb i skorupiaków. Większość narzędzi codziennego użytku wykonana była z kamienia. Z kolei ubiory robiono z wełny i skóry, i spinano szpilami z kości.

Widok z Dún Aonghasa Fort

Lokalizacja tego fortu zapewniała widoczność na 120 kilometrów wybrzeża co pomagało w śledzeniu szlaków handlowych. Nadzwyczajny widok ciągnący się wzdłuż urwisk zachodniego wybrzeża Inishmore powodował szybsze bicie serca. Podejście na skraj klifu również. Widać było ogromną, prawie że pustą przestrzeń kamiennego obszaru, na którym gdzieniegdzie stały domy, widać było wszędobylskie murki oraz wielką wyrwę w lądzie, zwracającą na siebie uwagę, zatokę. Strona zachodnia od wschodniej różni się diametralnie, jest nie do sforsowania i można się do niej zbliżyć jedynie na statku. Jedynym minusem, bardzo podobnym zresztą do tego, który spotkaliśmy podczas oglądania Seven Churches, był natłok ludzi… Kręcili się wszędzie i ciężko było znaleźć moment aby mieć pusty kadr podczas robienia zdjęcia. Nic jednak nie da się z tym zrobić, Dún Aengus to najbardziej znane i popularne miejsce do zwiedzania, turyści poprzez opłaty za wstęp (5 euro na głowę) w pewnym stopniu je utrzymują. Zresztą oglądając Dún Aengus pozwalają zarabiać całej wyspie, gdyż w przeważającej większości wszyscy będący na Inishmore jadą właśnie tam.

Wracaliśmy kamienną ścieżką w dół i po może 15 minutach siedzieliśmy w małej restauracyjce, pijąc kawę i herbatę. A po kolejnych 30 minutach penetrowaliśmy okoliczne sklepiki z pamiątkami. Zamierzałem coś z Aranów przywieźć, coś fajnego co by się spodobało moim dziewczynom czekającym w domu. Padło na szalik dla żonki i sweterek dla córeczki, oczywiście wydziergany z wełny tamtejszych owiec.

O 13:40 wracaliśmy już wszyscy w busie z powrotem do głównego portu na Inishmore. Jechaliśmy od strony wschodniego wybrzeża, między innymi obok wylegujących się nad brzegiem zatoki fok. Z tej strony wyspy foki nie są zjawiskiem niezwykłym, upodobały sobie to miejsce i bardzo łatwo jest je tutaj zaobserwować. Przejeżdżaliśmy nieopodal piaszczystej plaży, która spełnia najwyższe normy czystości i bezpieczeństwa, wtedy to udało się panu kierowcy zabrać na pokład kolejne 2 osoby. Nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednej, niespotykanej na co dzień sprawie. Powiem szczerze, że gdybym to ja musiał prowadzić auto to nieźle bym się przy tym napocił. Drogi na Wyspach Aran są do granic możliwości wąskie. Nie ma szans aby dwa pojazdy minęły się jednocześnie, do tego służą małe zatoczki, chyba specjalnie przygotowane do tych manewrów. Szef naszego wozu był w tym obcykany i widać było, że nie sprawia mu to żadnych trudności. Jechał nad wyraz spokojnie, na luzie, bez żadnego lęku. Podróż skończyła się w Kilronan, do odpłynięcia promu mieliśmy 2 godzinki i wpadliśmy na pomysł, że dobrze by było zjeść coś normalnego i co najważniejsze, ciepłego. Padło na Vegetable Soup :-). Zupka pyszna, wraz z chlebkiem wpadła do brzucha szybko, łatwo i przyjemnie. Mieliśmy jeszcze parę chwilek toteż poszliśmy na ostatnią przechadzkę. Tym razem polowałem na fotki codzienne, udało mi się uchwycić budyneczek jedynego banku na wyspie (Bank of Ireland), małą siedzibę poczty, parę domków, pasące się konie, ciekawskiego kota, buńczuczne koguty, samolot linii Aer Aran w powietrzu oraz widok Connemary, dumnie wznoszący się za zatoką Galway…

Auto, Ocean, Connemara…

Nieubłaganie zbliżała się godzina zero. Czas było wracać na prom, który już na nas czekał. Byliśmy zmęczeni ale szczęśliwi. Zwiedziliśmy Inishmore, przeżyliśmy super przygody, widzieliśmy niezwykłe miejsca i poczuliśmy niepowtarzalną atmosferę Wysp Aran. Trzeba było jednak jechać dalej i realizować nasz plan. W kolejce po Aranach, czekała już na nas opóźniona Connemara

O autorze Pokaż wszystkie posty Autor Strony

Cwirek

KomentarzyNapisz Komentarz

  • Piękny FORD (i FORT). Jestem świeżo po oglądaniu filmu Man of Aran z 1934 roku, tam widać jak chłopak rzuca z klifu sznurek zakończony jakąś przynętą, podbiega do krawędzi, sznurek leci, leci, widok niesamowity. Chociaż film jest trochę naciągany to daje wyobrażenie jak na Aranach się mieszkało ludziom tam urodzonym… Pozdrawiam.

  • Man of Aran chodzi mi po głowie już od jakiegoś czasu. A powiedz skąd masz ten film? Czy na YT można go zobaczyć? Co do życia tam, to dzisiaj a kiedyś to dwa różne światy. Obecnie wdarła się na wyspy turystyka, która chcąc tego czy nie, zniszczyła trochę klimat Aranów… Widocznie taka jest kolej losu. Chciałbym jednak, w jakiś magiczny sposób znaleźć się na Aran Islands z jakies 100 lat wstecz 🙂

    pozdrawiam!

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *