Wrobels

Irlandia – All Blacks, spektakl rugby

Ponad miesiąc temu wydarzyło się w Dublinie coś, czego przegapić za nic w świecie nie mogłem. Trochę w tym było przypadku, trochę szczęścia, ale koniec końców udało się i tym samym spełniłem jedno z moich marzeń. Kiedyś bym o tym nie pomyślał, obecnie zorientowany jestem o niebo lepiej a już po wszystkim, gdy mam to wspaniałe doświadczenie za sobą, chciałbym więcej i więcej, a najlepiej gdyby zdarzało się tydzień w tydzień.Rugby kojarzyłem zaledwie z telewizji i to też tylko od święta, a w zasadzie raptem raz do roku, z okazji rozgrywanego Pucharu Sześciu Narodów. Nic poza tym, żadne ligi, żadne puchary, żadne gry towarzyskie. Zawodników znałem (i w sumie dalej znam) może w porywach z kilkunastu i nawet nie byłbym w stanie wymienić żadnego reprezentacyjnego teamu w całości, a nawet w części… Kto rządzi w światowym rugby wiem, więc gdy z wizytą na Zielonej Wyspie zapowiedziała się Nowa Zelandia byłem pewien, że będzie się działo. Pomimo nawet tego, że Irlandia nigdy z nimi jeszcze z nimi nie wygrała pewne było, że emocje sięgną zenitu stadion kipiał będzie podnieceniem (bez skojarzeń :)), wrzał i wrzeszczał.

Upragniony kawałek papieru :)

Upragniony kawałek papieru 🙂

Na Puchar Sześciu Narodów dostać się jest niezwykle trudno. Dla mnie, zwykłego kibica, niezrzeszonego w żadnym klubie kibica, niepłacącego członkowskich składek jest to sprawa niemożliwa. Przynajmniej ja, takiego prostego, w stylu ,,płać i kup bilet’’, sposobu nie znam. Puchar Świata grany jest co 4 lata i z reguły daleko, (choć w 2015 r najlepsze ekipy globu zagoszczą w Anglii). Co pozostaje? Mecze towarzyskie. Skoro na taki friendly game zjawiają się All Blacks i grają z kolejnym gigantem, aktualnie z siódmą na świecie Irlandią i jest realna szansa, aby to zobaczyć z wysokości trybun, to ja się dwa razy nie zastanawiam.

Na ticketmasterze, w irlandzkiej mekce dla kupujących bilety na różne eventy , zjawiłem się troszkę ponad miesiąc przed meczem. Gdy dotarło do mnie, że za chwilę mogę sobie zabukować bilet, wiedziałem już, że 24 listopada będę uczestnikiem czegoś naprawdę niezwykłego. Nie zmartwił mnie nawet fakt, iż zostały już tylko wolne miejsca za jedną z bramek, tam gdzie trybuny stadionu są najmniejsze. Jak się później okazało takie miejscówki były strzałem w dziesiątkę.

Aviva Stadium

Aviva Stadium

Bilet (w cenie 70 euro) dotarł po paru dniach, 24 listopada nadszedł równie szybko. Wyjechałem z domu rankiem i po 2 godzinach szukałem miejsca, gdzie by tu zostawić samochód. Udało się bez żadnych problemów, tuż obok stadionu, niemal u bram wejściowych. Do pierwszego gwizdka były ze 2 godziny, ale poszedłem spokojnie pod stadion. Do środka jeszcze nie wpuszczali, więc przespacerowałem się po okolicy, zameldowałem w sklepie i poprzyglądałem, co raz większej ilości kibiców, którzy w międzyczasie się pojawili. W przeważającej większości byli to Irlandczycy, ale fanów All Blacks również dało się zauważyć.

Jeszcze puste trybuny

Jeszcze puste trybuny

Wreszcie przekroczyłem bramy Aviva Stadium, szybko odnalazłem moje krzesełko i rozpocząłem degustację. Po pierwsze wspomnianym stadionem, który w środku prezentuje się równie okazale jak na zewnątrz. Generalnie dawny Lansdowne Road po przebudowie, a właściwie po wybudowaniu całkiem nowego obiektu, wygląda niezwykle efektownie. Opływowe kształty elewacji zewnętrznej wspaniale prezentują się na tle niskiej zabudowy okolic stadionu. Wygląda to jakby jakiś statek kosmiczny wylądował przy Lansdowne Road a wieczorem, gdy cała ta szklana budowla jest oświetlona aż trudno oderwać wzrok. W 2011 roku obiekt ten został wyróżniony prestiżową nagrodą Stadium Buisness Award w kategorii ,,New venue of the year’’. Drugą rzeczą, jaką zacząłem chłonąć to była atmosfera. Na początku jeszcze uśpiona, bo i trybuny świeciły pustkami, ale z każdą minutą działo się, co raz więcej, było głośniej, kibice się pojawiali a zawodnicy wychodzili na rozgrzewkę.

Zerknięcie w lewo

Zerknięcie w lewo

Właśnie, zawodnicy. Należy im się osobny akapit. Nie byłoby przesadą gdyby rugbistów mianować współczesnymi gladiatorami sportu. Chłopy na schwał, potężne, wielkie, przypakowane cielska, ponad 100 kilogramowe, w okolicach 2 metrów, niczym czołgi prują przed siebie, nie bojąc się nikogo. Podziwiam ich, autentycznie ich podziwiam i szanuję. Nie każdy by się do tego sportu nadawał, trzeba mnóstwo odwagi oraz włożonej pracy – trudno nawet określić, czego więcej?

Gdy po murawie biegali już wszyscy bohaterowie tego widowiska, rozgrzewali się sędziowie a chłopcy do podawania owalnych piłek uwijali się jak w ukropie, przeczuwałem, że zaczyna się dziać.


Trzy wielkie trybuny i jedna malutka moja, zapełniły się do ostatniego miejsca, wszyscy z płyty boiska zniknęli, w zamian pojawiła się na jej środku orkiestra przygotowana na odegranie hymnów narodowych. Jedna z kilku rzeczy, na które szczególnie czekałem, to były właśnie hymny. Nie ten gości, ale szczególnie Irlandzki. Widok 50 tysięcy gardeł śpiewających przepiękne 2 pieśni chwytał za gardło. W Irlandzkiej narodowej drużynie rugby występują zawodnicy zarówno z Republiki jak i Irlandii Północnej. Jako pierwszy śpiewa się hymn Republiki Irlandii,, Amhrán na bhFiann’’ (The Soldier’s Song), drugi, skomponowany w 1995 roku śpiewany jest ,,Ireland’s Call’’, czyli hymn wszystkich drużyn sportów irlandzkich. Ja słów nie znałem, więc czynnie nie uczestniczyłem w tej podniosłej chwili (teoretycznie mogłem, bo słowa hymnów były w broszurce przedmeczowej), skupiłem się na nagrywaniu, ale jednocześnie podziwiałem trybuny. W międzyczasie strzelały w górę ognie, grała głośna muzyka, wszyscy darli się  wniebogłosy – show rozpoczęte!

Po hymnach przyszła kolej na Hakę. Cóż to takiego Haka? W skrócie Maoryski taniec wojenny. Rugbiści Nowej Zelandii zaadoptowali go sobie dla siebie i od 1905 roku wykonują go przed każdym swoim meczem. Robi wrażenie i jest szalenie popularny. Widziałem wszystko od tyłu, ale i tak byłem tym minutowym spektaklem zauroczony.

Po Hace rzecz tego dnia najistotniejsza, czyli pierwszy gwizdek sędziego igra na całego. Gdy spojrzelibyśmy na suche statystyki, to Irlandia nie miałaby absolutnie żadnych szans i nawet nie byłoby, co stawać w szranki (na 27 spotkań Nowa Zelandia wygrała 26, raz był remis a ostatnia potyczka zakończyła się wynikiem 60: 0 na korzyść All Blacks…) Dla gości z Antypodów starcie w Dublinie było 14 meczem towarzyskim w 2013 roku, do tego momentu wygrali 13 i gdyby zwyciężyli raz jeszcze, to stali by się pierwszym krajem w profesjonalnej erze rugby, który zakończyłby rok kalendarzowy z samymi triumfami. Była, więc podwójna motywacja, aby utytułowanych rywali pokonać.

Zszokowani Nowozelandczycy

Zszokowani Nowozelandczycy

Zaczęło się znakomicie, Irlandczycy natarli z pasją i większą część pierwszej połowy przesiadywali na terenie gości. Jedna z początkowych szarż i punkty po przyłożeniu! 5:0 dla Irlandii, Johny Sexton poprawia z kopa i mamy 7:0. Stadion szaleje, huczy, ludzie krzyczą, skaczą i machają flagami. Na murawie walka rozgorzała w najlepsze, kości trzeszczały, przerośnięci zawodnicy odbijali się od siebie, łapali, popychali, natarczywie atakowali i zawzięcie bronili. Nie minęło dużo czasu a na telebimie widniał już wynik 12:0. Kolejne, poprzedzone widowiskową akcją przyłożenie Irlandii, ponownie skuteczne podwyższenie Sextona i jest sensacyjny rezultat 14:0. Nikt się tego nie spodziewał, panowało ogromne zaskoczenie, nie mniejsza radość, sen trwał.


W moim życiu bywałem na meczach piłki nożnej, ale takiego tumultu i wrzawy nie uświadczyłem nigdzie i nigdy wcześniej. Wydawało mi się, że każdy, cała ta 50 tysięczna masa ludzi krzyczy i śpiewa, że nikt nie oszczędza gardła. Momentami było tak głośno, że aż dźwięczało w uszach. Nie ma się jednak, co dziwić, dla tłumu właściwa drużyna wygrywała, grała efektownie i historyczny moment wisiał w powietrzu.

All Blacks

All Blacks

Ja byłem święcie przekonany, że mecz jest wygrany, gdy po kilkudziesięcio metrowym, samotnym biegu Rob Kearney przyłożył po raz trzeci i na tablicy zaświeciło się 19:0. Myślę sobie: ,,Gdzie to wielkie All Blacks?’’ Przecież oni praktycznie nie istnieli, jakby wystawili drugi garnitur, jakby już byli zmęczeni tymi test meczami i chcieli jak najprędzej to odbębnić i wrócić do domu. Udało im się odpowiedzieć 7 oczkami i pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 19:7. Z punktu widzenia Irlandczyków sytuacja wyglądała dalej pięknie, niemniej jednak mała rysa się pojawiła. Nic, będzie ciekawiej, przynajmniej nie zaserwują nam jednostronnego widowiska.

Jakbym był prorokiem, bo to, co działo się w drugich 40 minutach, to był istny dreszczowiec. Irlandczycy już tak nie dominowali, Nowa Zelandia wzięła się do roboty i pomału zaczęła odrabiać straty. Trybuny w dalszym ciągu rozwrzeszczane, tyle, że z co raz to większym niepokojem spoglądały na to, co dzieje się na placu gry. Z gospodarzy gołym okiem schodziło powietrze, pojawiły się kontuzje, nastąpiły zmiany, które zamiast wzmocnić skład, co najwyżej go tylko wyrównały. Natomiast u All Blacks sytuacja wyglądała zupełnie inaczej: silna ławka rezerwowych to była bardzo ważna broń, z której trener gości chętnie korzystał. Wyszło również doświadczenie, pewność siebie, lepsze przygotowanie fizyczne, no i jakby nie patrzeć, sprawniejszy kunszt grania w rugby.


Nie pomagało dumnie odśpiewane ,,Fields of Athenry’’, jakby nie docierało do graczy znane z wszelakich aren sportowych ,,Come on Ireland!’’ i to, co na początku wydawało się niemożliwe, pod koniec meczu zaczęło się spełniać…

W pewnej chwili było już 22: 17 dla Irlandii, zegar przekroczył 80 minutę, piłkę mieli Nowozelandczycy. Mecz trwa 80 minut, ale dopóki jakaś drużyna jest w posiadaniu piłki, gra nie jest przerywana. Wystarczyło, że Irlandczycy przechwyciliby piłkę i wybili ją na aut, stadion by oszalał i wszyscy bylibyśmy świadkami czegoś historycznego. Jak potoczył się scenariusz? 81 minuta i 30 sekunda i szaleńczą, choć przemyślaną, wykonaną z zimną krwią i nasiąkniętą pewnością siebie akcją goście zaliczają upragnione i jedyne ratujące ich przyłożenie! Remis 22: 22 i podwyższenie dla All Blacks! Wielkie szczęście i ogromne nadzieje walą się niczym domek z kart. Dosłownie cały stadion zamilkł, jakby z gigantycznego balonu uciekło całe powietrze, poczuliśmy się jak bokser, który całą walkę naciera, okłada przeciwnika bezlitośnie a tu nagle na koniec dostaje skuteczny cios i pada jak długi na deski, jakby piorun nas wszystkich trafił, dosłownie szok. W najlepszym przypadku remis, choć i to wydaje się mało prawdopodobne.

Chwila zawahania...

Chwila zawahania…

Piłkę starannie ustawia Aaron Cruden, stadion buczy i gwiżdże, zawodnicy Irlandii po paru sekundach oczekiwania wybiegają zza linii końcowej w kierunku piłki, Cruden kopie i …chybi! Krzyk radości z trybun, aż tu nagle gwizdek sędziego i …powtórka!? Jakby wszystkie plagi egipskie spadły na dzielnych Irlandczyków, jakby wszystko obróciło się przeciwko nim. Wyglądało to tak gdyby na siłę chciano dać wygrać gościom, bo rekord, bo legenda, bo szkoda by było zmarnować taką pogoń za wynikiem (od 0:19). Oczywiście drugie podejście było skuteczne i udane, 24: 22 i koniec. Szalony taniec radości zwyciężonych, spuszczone, oszołomione głowy pokonanych, niedowierzający i wściekli kibice, ogromna szansa prysła, i nie wiadomo czy znów szybko się pojawi…

Stadion opustoszał w mgnieniu oka, fani zamiast ze śpiewem na ustach wychodzili z minami na kwintę. Do mnie w dalszym ciągu nie docierało, co się stało i jakiego thrillera byłem świadkiem. Jak napisałem na wstępie, wielkim fanem rugby nie jestem, ale przyznaję, poruszyło mnie to widowisko dogłębnie, czułem się, reagowałem na boiskowe wydarzenia niczym stary, wytrawny kibic, jak gdybym zjadł zęby na wcześniejszych meczach, jak gdybym osiwiał, wróć! Wyłysiał, byłoby lepszym określeniem. Mniej więcej wiedziałem, czego się spodziewać i w żadnym, ale to w żadnym wypadku ten spektakl mnie nie rozczarował. No może wynik gdyby był inny to odczułbym całkowite spełnienie, no, ale nie można mieć wszystkiego. Dodam tylko, że jeśli kiedykolwiek mielibyście szansę pójść na profesjonalny mecz rugby, mecz na najwyższym poziomie, z udziałem najlepszych drużyn na świecie, to nie zastanawiajcie się ani sekundy. Nie zawiedziecie się na 100% a już po wszystkim wyjdziecie z rozdziawionymi ustami, z łomoczącym sercem i z poczuciem, że byliście świadkami czegoś wyjątkowego.

Parę momentów i ciekawostek, które zaobserwowałem:

-podczas wykonywania podwyższenia (kopa po udanym przyłożeniu) na stadionie panuje ABSOLUTNA cisza, niesamowite wrażenie

zobaczcie, z jakim kunsztem i precyzją można uderzyć jajowatą piłkę

– po góra 5 minutach byłem już poza bramami stadionu (z wizytą w toalecie przed wyjściem), świetna przepustowość

– niby siedziałem na najmniejszej trybunce ale aż 36 z 46 punktów ogółem miało miejsce tuż pod moim nosem 🙂

– dla bywalców nowoczesnych stadionów nie nowość, ale dla mnie rzecz świetna, a mianowicie brak jakichkolwiek płotów. Cywilizacja.

O autorze Pokaż wszystkie posty Autor Strony

Cwirek

KomentarzyNapisz Komentarz

  • super sprawozdanie. Szpakowski niech się chowa.
    A swoją drogą gracze rugby ryzykuja bardzo swoim zdrowiem, a ponieważ nie ma jeszcze ich wielu na emeryturach to sami nie wiedzą jak bardzo. QWiadomo jedynie że każdy z nich przeżywa niezliczoną ilość wstrząsów mózgu. Brian O’Driscoll stwierdził sam jakiś czas temu, że on i jemu podobni są pod tym względem królikami doświadczalnymi.

  • Dzięki! Szpaku by ze mną wygrał bo kiepski ze mnie gawędziarz, zdecydowanie lepiej czuję się mając przed sobą pustą kartkę i długopis lub otwartego Worda 🙂 Dokładnie, kontuzje w tym bardzo kontaktowym sporcie są bardzo liczne. Zresztą nie ma się co dziwić patrząc na tych kolosów i na te kraksy z ich udziałem na boisku. Rugbyści ryzykują ale fani się cieszą i pewnie nie myslą jak taki O’Driscol czy inny Sexton radzić sobie będzie po zakończeniu kariery 🙂 Tak w ogóle, to za to jak pięknie i dzielnie grają ci faceci, powinni dostawać znacznie większe apanaże. Porównując ich z piłkarzami to jest przepaść.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *