Był pomysł aby wyjść gdzieś z samiuśkiego rana w trasę. Wsiąść aparaty i wyruszyć nim wszyscy wstaną, długo przed śniadaniem, z pierwszymi promieniami rozbudzającego się słońca. Pierwsze podejście o 5 rano. Za oknami ciemno-szaro, wrażenie jakby cały czas była noc. Ja gotowy aczkolwiek lekko zbity z tropu, serce chciało bez względu na wszystko iść, rozum podpowiadał, że to jeszcze nie jest ten moment. Krótka korespondencja sms-owa z Danielem i opóźniamy start o godzinę. 6 rano. Drugie podejście, tym razem skuteczne. Pensjonat jeszcze śpi, a przynajmniej zdecydowana większość gości szczelnie przykryta jest ciepłą kołdrą. Wyślizgujemy się w miarę cicho z wielkiego, kilkupiętrowego domu i pomału rozpoczynamy naszą wędrówkę.Na dworze, pomimo że sierpień, jest nieprawdopodobnie zimno. Aż się zdziwiłem, ale z drugiej strony to góry, więc noce i wczesne poranki z automatu zimne być muszą. Z kwatery, w której się zatrzymaliśmy do centrum Jaworek jest z 15-20 minut żwawego marszu. Idziemy rzeczywiście energicznie, chcemy dotrzeć do celu i w miarę szybko wrócić, to po pierwsze. A po drugie walczymy z chłodem godziny szóstej. Ulica pusta, nie ma żywej duszy – jedynie jakaś miejscowa dziewczyna kroczy przed nami równie szybko, a nawet ciut szybciej, bo nie możemy jej dogonić. My idziemy zdobywać góry, ona zapewne do pracy. Przed 6:30 mijamy Bacówkę – bardzo popularną restaurację, w której codziennie się stołujemy. Wszędzie cisza, słychać tylko nasze oddechy i kroki rytmicznie stawiane na chodniku.
Słynny Wąwóz Homole – byliśmy tam wczoraj, teraz tylko przechodzimy obok. Schodzimy z głównej drogi, przechodzimy przez żwirowy parking (któryś już kolejny zauważony w okolicy; od 2002 roku urosły w zastraszającym tempie ale wiadomo o co chodzi: kasa, misiu, kasa…) i skręcamy w boczną, lokalną drogę, mającą nas doprowadzić tam, dokąd zmierzamy. Od razu robi się pod górę, nie jakoś drastycznie stromo ale nachylenie zdecydowanie się zmienia. Droga jest szeroka, spokojnie zmieści się tam samochód lub traktor. Jednak łatwo pojazdy mechaniczne z całą pewnością nie mają, dziura przerasta dziurę a koleiny to jakieś dzieło sztuki bądź sprawka szatana – wydaje się, że tylko auto terenowe z napędem na cztery koła podołałoby wyzwaniu. Być może zwykłe osobówki również dałyby radę? Nie wiemy, nic akurat nie jechało i nie mogliśmy tego sprawdzić.
Po paru zakrętach i kilku podejściach robimy pierwsze zdjęcia. Słońce wspina się mozolnie do góry, dając rozmaite światła, cienie i interesujące barwy. Okolica, góry, polanki i budynki wyglądają pięknie i okazale – dla tego typu widoków warto poświęcić poranne spanie. Jest już zdecydowanie cieplej i przyjemniej, szczególnie czuć to w słońcu, które pozwala zapomnieć o wczesnoporannej zimnicy. Teraz coraz poważniej myślę o ściągnięciu kurtki i wejściu w tryb krótko-koszulkowy, co w końcu staje się faktem. Zatrzymujemy się rzadko, w zasadzie tylko wówczas, gdy coś nas zainteresuje i postanawiamy to uwiecznić na zdjęciu. Rozmawiamy w sumie również mało intensywnie, generalnie o dupie-Maryni, takie tam pogaduszki szwagra z drugim szwagrem.
Mija nas pies. Chyba od pilnowania owiec? Trochę nas zaniepokoił, dziwna dla mieszczuchów pora na spotkanie z samotnym psem gdzieś na górskim szlaku. Przypatrujemy się sobie nawzajem, my idziemy jednym skrajem drogi, czworonóg maszeruje drugim – ciekawe kto bardziej odetchnął z ulgą? Pojawia się bacówka a w niej koń i krowa. Inne krowy stoją spokojnie dalej, są dojone przez swoich dobroczyńców-wybawicieli, wymiona prawie że eksplodują, napęczniałe do granic możliwości. Każde ściągnięcie mleka musi przyprawiać krowę o niekłamaną ulgę – coś pewnie jak pójście do łazienki na siusiu tuż po przebudzeniu się rano. Wymieniamy po dzień dobry, pstrykamy parę zdjęć i idziemy dalej.
Na polanie pasą się owce. Ciekawe o której je tutaj wpuszczono? Jest ich zbyt dużo a i wysokość nie daje powodów aby miały tu spędzać noc. Ale z drugiej strony gonić całe stado gdzieś z dołu aż tutaj? Muszą mieć tu bazę, może to kumple koni i krów z bacówki? Widoki coraz to bardziej klawe i miłe dla oka, widać doliny, góry, lasy, łąki, domy i fragment Jaworek gdzieś daleko, hen w dole. Garść kolejnych zawijasów na szlaku, chrupiących kamyków pod butem i w oddali pojawia się obszerny budynek. To Schronisko pod Durbaszką, tam chcemy dojść, tam ma się zakończyć nasza wędrówka. 834 m. n. p. m, wspinaczka odbywa się pod zupełną kontrolą, cały czas ziemistą drogą, bez konkretnych, niebezpiecznych podejść, bardzo cywilizowanie. Szliśmy jedyną drogą, którą można dojść/dojechać do schroniska. A może są inne, bardziej wymagające szlaki? Pewnie tak, w tak zwanej formie na dzikolca, przez łąki, trawy i inne naturalne niedogodności.
Spokojnie, lekko nieśmiele podchodzimy do pokaźnego budynku schroniska. Sam obiekt powstał w latach 1949-1953 jako bacówka do wypasu owiec. Nie spełniała jednak oczekiwań i w 1973 roku przemianowana została na schronisko turystyczne (Górski Ośrodek Szkolno-Wypoczynkowy MDK). Dziś posiada on 86 miejsc noclegowych. Parę osób wychodzi na balkon ale nie zamieniamy z nimi ani słówka. Przyglądamy się im ukradkiem, sprawiają wrażenie zaprawionych w bojach górskich piechurów, którzy niejeden szczyt już ujarzmili. Studiują mapę, dzielą się przemyśleniami i szykują do wymarszu. My kręcimy się po obejściu, robimy zdjęcia i przysiadamy na ławce, troszkę odpoczywając, popijając wodę i ładując baterie na zejście w dół. Nie dotarliśmy na szczyt Durbaszki – do punktu kulminacyjnego zabrakło nam 100 metrów. Pogoda na dobre się wyklarowała, szykował się kolejny, mocno słoneczny dzień.
O godzinie 7:40 zaczęliśmy tą samą trasą schodzić w dół. W dalszym ciągu było stosunkowo wcześnie, już zdołaliśmy zrobić fajną i pozytywną rzecz, a jeszcze czekał nas cały dzionek, który chcieliśmy równie dobrze wykorzystać. Zejście okazało się szybkie, sprawne i bezbolesne. Znów obok owiec, które zmieniły miejsce skubania trawy, ucztujących się teraz na innej polance. Znów obok krów, koni, małej bacówki i grupki miejscowych górali, trzymających pieczę nad całością i szykujących się do dalszej pracy oraz odpoczywających po pracy już wykonanej. Te same zakręty, ten sam odgłos chrupiących kamieni pod butami, parę kolejnych fotografii i zadowolenie z dobrze zorganizowanego poranka. Ponad 10 kilometrowy zaksięgowaliśmy w nogach, odczuwając po tym lekkie zmęczenie i dostając potwierdzenie mądrego porzekadła, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje (i nie chodzi o pyszne śniadanie, które na nas czekało po powrocie na kwaterę).
- Tablica informacyjna na początku szlaku
- Piaszczysta droga, którą się przechadzaliśmy
- Pierwszy widok górskiej Bacówki
- Śniadanko
- Muuu, i co się gapisz, muuuuu?
- Trawka z rana jak śmietana!
- Bacówka widziana z góry
- Dziki Zachód w Małych Pieninach
- Wełniany gang opanował pastwisko
- Na trasie, idziemy w stronę domu
- Ufff, nareszcie! Myślałam, że eksploduję…
- Poranne światło jest najfajniejsze!
Ostatnio usłyszałem wypowiedź, zdaje się mieszkanki Ekwadoru: „Lubię spotykać Europejczyków – są tacy egzotyczni”. Tą poranną mini wyprawę uznałaby na pewno za egzotyczną. 🙂