Postanowiliśmy pojechać na nasze pierwsze, wspólne wakacje. W głowach mieliśmy parę pomysłów: Morze, Mazury, Góry? Wyszło na to ostatnie a konkretnie wspomniane Pieniny. Planowaliśmy ,,na sucho’’ czyli nie wiedzieliśmy gdzie będziemy spać, w jakiej konkretnie miejscowości mieszkać, mieliśmy tylko mapę i kilkanaście namiarów na tanie kwatery i pensjonaty. Z tej listy wybraliśmy ,,Tanie Pokoje’’, które mieściły się w Szczawnicy-Szlachtowej. Po zadzwonieniu i zabukowaniu noclegów wyruszyliśmy na podbój Pienińskich szczytów. Byliśmy młodzi, ja miałem 20,5 roku a Ewelina 19,5. Oboje chodziliśmy do szkół a to oznaczało, że nasze fundusze nie były najwyższych lotów ale z patrząc z perspektywy czasu, chudziutkie portfele dodały tylko uroku tej ekspedycji. Ja miałem o tyle szczęścia, że udało mi się wysupłać z GieKSy trochę kasy, toteż miałem przypływ gotówki tuż przed samym wyjazdem. Miejscem, z którego startowaliśmy był Rudnik, na międzylądowanie wybraliśmy Rzeszów gdzie przenocował nas Daniel, brat Eweliny. Z Rzeszowa mieliśmy PKS wcześnie rano, przejechawszy między innymi Jasło, Gorlice i Nowy Sącz dotarliśmy do naszej stacji docelowej – Szczawnicy.
Na miejscu byliśmy w okolicach 12 w południe, było upalnie i słonecznie. Z dwiema wielkimi torbami podróżnymi, tzn. z jedną moją bo Ewelina miała duży plecak oraz z parą mniejszych plecaków staliśmy na dworcu autobusowym w Szczawnicy nie mając pojęcia, w którą stronę się udać ażeby znaleźć wcześniej umówiony nocleg. Rozmawiając wcześniej przez telefon zaoferowano nam dowóz do kwatery ale nie skorzystaliśmy z tego, odparliśmy że sami ją znajdziemy jednocześnie dziękując za propozycję. A więc z adresem w ręku udaliśmy się najpierw po wskazówki do pobliskich sklepów. W jednym z nich powiedziano nam żeby kierować się w stronę Centrum i kawałek dalej dojdziemy do celu. W tamtym momencie pamiętam, że widoki i niektóre miejsca w Szczawnicy sprawiły, że przypomniałem sobie bodajże rok 1996, w którym to, jako 6-klasista byłem w tym mieście na 3-dniowej wycieczce szkolnej. Tak więc, nie do końca byłem debiutantem, choć powiem szczerze czułem się jak debiutant gdyż niewiele z tamtej wycieczki z przed lat pamiętałem. Wróćmy jednak do pamiętnego roku 2002.
Obładowani (ja z niewyobrażalnie nieporęczną torbą jak gdybym wracał z jakiegoś targowiska, śmialiśmy się że niosę w niej garnki Zeptera) kroczyliśmy w wyznaczonym przez panią sklepikarkę kierunku, jednak nie był to ,,kawałek dalej za Centrum’’ lecz sporych rozmiarów kawał…Szliśmy, szliśmy i szliśmy, minęliśmy wszystkie zabudowania, wyszliśmy z miasta i będąc może z 2 kilometry za Szczawnicą nie mieliśmy pojęcia gdzie to może być? Z centrum Szczawnicy idzie się główną drogą, z dwóch stron otaczają ją domy, w pewnym momencie równolegle do drogi płynie sobie rzeczka (Grajcarek – prawy dopływ Dunajca), oczywiście wszystko otaczają piękne Góry. Będąc już za miastem naszym oczom ukazały się pola i łąki, gdzieniegdzie wyrastał jakiś dom w towarzystwie krzaków i drzew. Zaskoczyliśmy się dosyć poważnie, gdyż tego adresu nie mogliśmy w samej Szczawnicy znaleźć a byliśmy święcie przekonani, że to jest gdzieś w mieście. Sytuacja była dość specyficzna, na horyzoncie nie pojawiały się upragnione noclegi, my dwoje z ciężarami na plecach, nie powiem lekkie zdenerwowanie i obawy się pojawiły ale w pewnym stopniu miało to swój urok, tzn. może nie wtedy ale dzisiaj gdy na to spoglądamy. Z nieba lała się spiekota, ja przynajmniej spociłem się jak szczur, siły mnie opuszczały w zastraszającym tempie ale nie mieliśmy wyjścia, trzeba było iść dalej, szukać i wierzyc, że prędko dotrze się do celu. Mogliśmy się zdecydować na powrót i na znalezienie sobie spania w centrum ale chcieliśmy być lojalni.
Przydarzyła nam się jeszcze jedna zabawna sytuacja podczas naszego ,,morderczego marszu’’. Mijaliśmy jeden z piętrowych domów, przy którym, na ławeczce siedział starszy dziadek, u którego chcieliśmy zaczerpnąć informacji. On jednak zamiast wytłumaczyć nam gdzie szukany przez nas adres się znajduje, zaczął opowiadać historię gospodarza tego domu. Dowiedzieliśmy się między innymi tego, że był on 4 razy ożeniony! ‘’Ok., fajnie ale nie jesteśmy tutaj aby karmić się okolicznymi plotkami’’– pomyślałem sobie. Grzecznie się pożegnaliśmy i w ślimaczym tempie poszliśmy dalej. W pewnym momencie z głównej drogi odchodziła w lewo, pod górkę, mniejsza. Widzieliśmy, że znajdują się w zasięgu naszego wzroku jakieś domy, nie mając nic do stracenia skręciliśmy. Jakieś 200 metrów w górę, następnie łagodny zakręcik w prawo i długa prosta. Doszliśmy do małego skrzyżowanka, zapytaliśmy się kogoś bodajże raz jeszcze i po chwili znaleźliśmy upragnioną kwaterę! Był to chyba z 3-piętrowy dom, w którym mieszkali gospodarze i w którym były pokoje do wynajęcia. Zaprowadzono nas do naszego gdzie troszeczkę odsapnęliśmy, po parunastu minutach udałem się do szefa tego kurortu w celu dokonania formalności meldunkowych. Przez telefon jak sobie dobrze przypominam umówiliśmy się na 15 zł za nocleg od osoby. W czasie spotkania już na miejscu okazało się, że będziemy płacić tylko 10 zł. Po chwili wszystko było załatwione, zaliczka wpłacona, z dowodów dane pospisywane i w perspektywie 10 cudownych dni w Pieninach… c.d.n.