Moje kolejne podróże miały być wyjątkowe, inne niż wszystkie poprzednie. Miejsca do odwiedzenia co prawda się powtarzały ale przeważały również nowe, zupełnie dla mnie dziewicze i od dawien dawna będące na moim podróżniczym celowniku. Moment do spenetrowania Zielonej Wyspy nadarzył się wyśmienity, przyszedł wyczekiwany urlop, 14 dni, z których większą część chciałem przeznaczyć na różnego rodzaju wędrówki, jazdy, fotografowanie, na wspinanie się, pływanie i przede wszystkim na wypoczynek. Specyficzny wypoczynek bo jednak bardzo aktywny, co wiązało się ze zmęczeniem i nie zawsze z nieskazitelną czystością. Ale co udało się przeżyć i zobaczyć to tylko moje i z całą pewnością niczego nie żałuję. Spróbuję przybliżyć Wam to wszystko, opisać, dać dobre rady, okrasić fotkami a nuż przyda się komuś, kto chciałby podobnie jak ja zwiedzać i odkrywać Irlandię? Gdyby tak się stało byłbym usatysfakcjonowany i niezwykle szczęśliwy. A zatem: zaczynajmy!
Calutki tydzień przed rozpoczęciem mojego urlopu był pogodowo bardzo przyjemny. Praktycznie 7 dni non-stop świeciło słońce, było mnóstwo błękitnego nieba, powietrze ciepłe a wiaterek delikatny. W pewnym momencie serce mi się krajało, że tak fajnie jest akurat w przeddzień rozpoczęcia upragnionego wolnego, bo raczej pewne było, że to się w czasie nie przeciągnie. Jak pomyślałem, tak też się stało… Daniel, czyli mój druh zbliżających się wielkimi krokami wojaży, zjawił się w Dublinie niedzielnym popołudniem. Wracając do Longford aura zaczęła się delikatnie psuć. Posypała się na dobre w dwóch kolejnych dniach, co zmusiło nas do odwleczenia daty wyjazdu. Mieliśmy 2 dni więcej na przygotowania, na ostatnie zakupy i plany podróży, bo trzeba przyznać, że były one dość ruchome – zależy w której części wyspy mniej padało – tam chcieliśmy pojechać. Generalnie mój pomysł był taki, że wyjedziemy na dwa kilkudniowe wyjazdy (po jednej na każdy tydzień). Pierwszy wojaż obejmował Wyspę Achill, Connemarę i Wyspy Aran z kolei drugi to Półwysep Dingle i Ring of Kerry. Zaczęliśmy środowego ranka z pozycją numer 1.
Powrót na Wyspę Achill
Byłem tam niespełna 2 miesiące temu i bardzo dobrze wiedziałem, że prędzej czy później na Wyspę Achill powrócę. Okazja nadarzyła się bardzo szybko, zresztą chciałem tam raz jeszcze zawitać gdyż poprzedniego razu nie udało nam się zobaczyć jednej, bardzo charakterystycznej rzeczy. Jako, że w lipcu wycieczka skonstruowana była na styl typowo rodzinny, co wiązało się raczej ze spokojnym wypoczynkiem, to też tym razem marzyło mi się pójście troszeczkę w innym kierunku, bardziej wyczynowym, być może z większą dawką ryzyka, chciałem wchodzić w miejsca, w które nie dało by się wejść z 2 letnim dzieckiem. Jednym z takich właśnie miejsc była wizyta na klifach, ogromnych klifach, drugich co do wielkości w Europie, mierzących aż 668 metrów. Na Croaghaun Cliffs można się dostać z Keem Bay, czyli z ostatniej plaży na wyspie, z plaży przy której kończy się droga R319. Ale może po kolei.
Na Wyspę Achill dojechaliśmy bardzo spokojnie, znałem bardzo dobrze trasę i w momencie wyjazdu z Longford na miejscu byliśmy po około 3 godzinach. Nie spiesząc się mijaliśmy kolejno Ballaghadereen, Swinford, Castlebar i Newport. Niebo nad głowami nie napawało nas optymizmem, parę razy wpadaliśmy w deszcz i co gorsze, chmury wydawały nam się intensywniejsze w momencie zbliżania się do celu. Myśleliśmy, że może nam to trochę pokrzyżować plany aczkolwiek cały czas wierzyliśmy w poprawę, mieliśmy nadzieję, że deszcz się nad nami zlituje i jeśli już sobie popada , to będzie to robił bardzo rzadko.
W przeciwieństwie do ostatnich odwiedzin na tej największej w Irlandii wyspie, tym razem nie mieliśmy zamiaru szukać miejscówek na nocleg w B&B. Chcieliśmy bardziej na dziko, w bliższym kontakcie z naturą i oceanem. Mieliśmy ze sobą namiot i trzeba było tylko wypatrzeć dobre miejsce ażeby bezpiecznie ale jednocześnie ciekawie się rozbić. Jednak to miało nastąpić w późniejszej porze, na pierwszy ogień poszła wspomniana wyżej, urocza zatoka Keem. Przyjechaliśmy tam tuż przed południem, zjedliśmy spóźnione śniadanko i przez dłuższą chwilę bawiliśmy się w fotografów. Ja wypróbowywałem mój nowy statyw a Daniel testował filtry. Zeszło nam na to dobre 3 godziny. Plaża w porównaniu z lipcem wydawała się wyludniona. Pogoda troszkę się oziębiła, próżno było szukać plażowiczów wylegujących się na ręcznikach, nawet surferzy tym razem odpuścili, nie próbując okiełznywać nieustannie nacierających fal. W chwili kiedy my przechadzaliśmy się a to po plaży, a to po różnych okolicznych pagórkach, wychwytując bardziej lub mniej interesujące nas fotograficzne momenty, co jakiś czas na parkingu zjawiały się autokarowe wycieczki. Wyskakiwali z tychże autobusów ludzie, krótka przechadzka, pstryknięcie parę zdjęć i powrót. Zdaliśmy sobie sprawę jak takie zorganizowane wyjazdy potrafią być męczące, praktycznie w ogóle nie kreatywne jeśli idzie o jakieś indywidualne pomysły zwiedzania i co najgorsze, przez ten pośpiech nudne. Doceniliśmy wówczas, że jesteśmy sami dla siebie przewodnikami i że możemy robić to na co mamy w danej chwili ochotę.
Wspinaczka na Klify
Popołudnie stawało się coraz późniejsze więc i czas najwyższy na wędrówkę w górę. Założyliśmy odpowiednie obuwie i zaczęliśmy się wspinać. Podejście nie było bardzo trudne, troszeczkę strome ale nie na tyle aby sprawiać kłopoty. Mieliśmy dwie opcje do wyboru, albo powędrujemy odcinkiem bardziej płaskim ale dłuższym albo dostaniemy się na górę szybciej lecz czekać nas będzie wspomniana wspinaczka. Postanowiliśmy się zmęczyć i szturmować górkę. Po około 30 minutach staliśmy na szczycie i napawaliśmy się uroczymi widokami. Keem Bay z góry wyglądała zupełnie inaczej, z jednej strony spoglądaliśmy na nieskończony bezmiar oceanu, z innej widać było wielką plażę w Keel, odwróciwszy się w bok patrzyliśmy na przykrytą chmurami inną górę ale najbardziej rzucały się ogromne, ponad 600 metrowe klify… Tam gdzie my byliśmy wznosiły się ruiny jakiejś opuszczonej chatki, nie była ona nie wiadomo jak stara i wyglądało na to, że kiedyś pełniła funkcję latarni morskiej. Zbudowana akurat w takim miejscu musiała spełniać tę funkcję. Zanim poszliśmy nad kilkusetmetrowe urwiska pogawędziliśmy momencik z pewnym Belgiem, który przybył do Irlandii wraz z synem na tygodniowy urlop i tak jak my postanowił zobaczyć na własne oczy te wszystkie wspaniałe miejsca znajdujące się na Achill. Opowiedziałem mu pokrótce jak się tutaj żyje i powędrowaliśmy dalej.
- Croaghaun to góra, która wyrasta na 668 metrów i jest drugim co do wielkości szczytem na Achill. Jej północne zbocze to widowiskowe klify, które swoją wielkością przewyższają wszystkie inne znajdujące się w Irlandii a w Europie ustępują tylko Cape Enniberg (754 metry, Wyspy Owcze). Klify te można obserwować tylko w momencie wejścia na szczyt Croaghaun lub też będąc w jego okolicy od strony oceanu. Jest jeszcze jedna możliwość: podpłynąć doń statkiem czy inną łodzią i podziwiać ich ogrom z wody. Są one częścią sekwencji skalnych, które rozpoczynają się na południe od Keem Bay, robią pętlę wokół nie zamieszkanych północno-zachodnich terenów wyspy, przechodzą przez Achill Head, przez Saddle Head i dochodzą do wschodniej strony Slievemore (największej góry na Achill, 671 metrów). Klify Croaghaun są domem dla sokoła wędrownego, najlepszym momentem na zaobserwowanie tego najszybszego stworzenia świata jest wrzesień i październik. Przy odrobinie szczęścia można zobaczyć ławice delfinów butlonosych, rekiny olbrzymie, morświny, orki czy też humbaki.
Muszę przyznać, że chyba najbardziej widowiskowa atrakcja na Achill Island robi wrażenie! Wielkie, na prawdę olbrzymie urwiska, które trudno było objąć wzrokiem dumnie wznosiły się z głębin oceanu na ponad 650 metrów w stronę nieba. Mieliśmy szczęście gdyż parę minut po naszym przybyciu nad klifami zaczęły się gromadzić chmury co troszkę zepsuło obserwowanie. Warto było delikatnie się zmęczyć wchodząc tam, zresztą był to nasz taki pierwszy trening przed dalszym podróżowaniem. Było warto przede wszystkim dla tych zapierających dech w piersiach krajobrazów, dla tych oceanicznych fal szturmujących skalisty ląd, było warto za ten przyrodniczy całokształt, który napotkaliśmy na swojej drodze. Te klify, w porównaniu ze słynniejszymi Cliffs of Moher czy Slieve League są najbardziej dzikie i niedostępne, nie można do nich dojechać samochodem, trzeba je zdobyć, trzeba zostawić trochę potu i sił ale zapewniam, że warto, na prawdę warto… Croaghaun Cliffs zaobserwowane raz, pozostają w pamięci przypuszczam, że do końca życia. Obcowanie z naturą w tak uroczych sceneriach wydaje się być esencją podróżowania, takie rzeczy chciałoby się oglądać jak najczęściej, takie krajobrazy powodują, że chce się wychodzić z domu i zwiedzać świat.
Najwyższe klify na Zielonej Wyspie okiem kamery, zapraszam:
I część numer 2:
Sprawę naszej wspinaczki na rzekome Klify Croaghaun należy w tym miejscu wyprostować, bo tak się poskręcała, że aż źle 🙂 Mianowicie, tam gdzie wchodziliśmy powyżej, to wcale nie są Klify Croaghaun… Byłem święcie przekonany, że właśnie na nie wchodzimy. Okazało się, że jednak nie. Klify są po drugiej stronie i należy drugie tyle co najmniej pokonać aby stanąć na ich szczycie. Dokonaliśmy tego 5 lat później. Tak więc proszę wziąć poprawkę, że w powyższym tekście informacje są troszeczkę nie ścisłe. Za zaistniałą sytuację przepraszam 😉
Sprawdzam czy wchodzi 🙂
Zacznę od tego, że pomysł na wyprawy przewspaniały. Bez kobiet, dzieci i wszystkiego co opóźnia i zawraca gitarę 🙂 Tylko filtry, aparaty, kumpel i czas do dyspozycji… Nie udało mi się zdobyć tych klifów, ale na Keem Beach nocowałem, podejrzewam, że Wy również 😉 Mimo zakazu, hehe. Dałeś tu cząstkę tej dwutygodniowej wyprawy ale i tak wystarczy, żeby zachęcić i poruszyć, Achill to potrafi. Ciekaw jestem relacji z kolejnych przystanków. Pozdrawiam serdecznie!
Hej Pendragon!
Rzeczywiście mieliśmy nockę namiotową nieopodal plaży w Dooagh, na takim fajnym półwyspie ale o tym w kolejnym tekście. Super sprawa gdy budzi się człowiek z rańca, wyłazi z namiotu a tu szumi ocean, w oddali góry, rześko, bezstresowo 🙂 Co do wykorzystania mojego 2 tygodniowego urlopu to udało się z niego wycisnąć sporo, Achill to był 1 z 5 podróżniczych przystanków, w sumie 8 dni podzielonych na dwa. Z czasem gdy uda mi się to wszystko zmontować to sukcesywnie będzie się tutaj pojawiało.
pozdrawiam!
kolejna próba 🙂
O, proszę tym razem się udało. Cwirku, zostawianie u Ciebie komentarzy to jak gra w rosyjską ruletkę 😉
Wklejam zaginiony komentarz:
„Cwirku, super relacja. Bardzo podoba mi się Twój styl relacjonowania 🙂 Z przyjemnością wszystko przeczytałam i obejrzałam Twoje fotki 🙂
A ja nadal nie opublikowałam wszystkich relacji z wyprawy do Kerry. Podejrzewam, że mnie wyprzedzisz, bo zanim się za to zabiorę muszę najpierw skończyć tematykę norweską 🙂
Pozdrawiam serdecznie i czekam na dalsze opisy :)”
Trzymaj się ciepło 🙂
Witaj Taita!
No cóż myślałem, że komentowanie raz na zawsze się naprawiło 🙂
Z Kerry nie wiem czy zdołam coś opisać jeszcze w tym miesiącu, myślę że zanim do tego dojdę minie z 2 miesiące. Teraz jestem przy Achill a jest jeszcze Aran, Connemara, Dingle… 🙂 Z 5-7 relacji z tego będzie zanim przyjdzie kolej na Pętlę Kerry. A tu jeszcze na horyzoncie Cannes, grafik napięty do końca roku hehe 😛
Norwegię czytam, bardzo podobają mi się fotki, jakieś takie żywe, kolorowe, fajne. Podziwiam i zazdroszczę zarazem.
do poczytania!
Hej Cwirku.
Zdjątka Taitii z Norwegii, jeśli się nie mylę to w większości delikatne HDR-y. Polecam również eksperymenty 🙂
pozdrawiam
Hello Spinnerd!
No cóż, z HDR-ami muszę się koniecznie pobawić! Mam nadzieję, że stanie się to wcześniej niż później 😉
pozdrówka!