DUBLIN przywitał nas umiarkowanie przystępną aurą. Na początku mieliśmy na niebie solidną dawkę chmur ale z czasem te chmury się zlitowały, odpuściły i pojawiło się słońce. Wcześniej popadało, później deszczu już praktycznie nie było w ogóle. Phoenix Park wypuścił nas bezboleśnie, w październiku, w środku tygodnia nie bywa tam zbyt dużo ludzi.
Po paru minutach suniemy nieśpiesznie lewym brzegiem Liffey. Zerkając w prawo od razu rzuca się w oczy Browar Guinnessa. Stare miesza się z nowoczesnym, na pierwszym planie widać szkłem obitą konstrukcję – gmach z czasów teraźniejszych – gdzieś w tle dumnie sterczą stalowe silosy i biały, kilkudziesięcioletni budynek. Jedziemy od świateł do świateł, od mostu do mostu, z rzadka zmieniając pas ruchu. Skrajny lewy zarezerwowany jest dla miejskich autobusów, taksówek i pojazdów uprzywilejowanych. Jak się okazuje nie każdy respektuje ten nakaz, są pewne cwane ananasy, które bezczelnie próbują korzystać z Bus Passa i ułatwiać sobie podróż. Droga co kilkaset metrów zmienia nazwę: Wolf Tone Quay, Ellis Quay, Arran Quay, Inns Quay, Ormond Quay Upper, Ormond Quay Lower, Bachelors Walk. Nie zwraca się na to uwagi, przybysz spoza stolicy pewnie inaczej odbiera miasto, nie zna go tak dobrze jak miejscowi i nie zawsze wie, która ulica jest która.
Przejeżdżamy obok 11 mostów, dwa najsłynniejsze z nich to: Ha’Penny (Liffey) Bridge oraz O’Connell Bridge. Ten drugi to najszerszy most w kraju, jeżdżą po nim samochody, autobusy i tramwaje. Ten pierwszy, charakterystyczny półowalny, służy tylko pieszym, którzy uwielbiają się na nim fotografować. Przemieszczanie się ulicami zakorkowanego Dublina nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Idzie to jak krew z nosa, zdecydowanie lepsza jest piesza wędrówka, ewentualnie jazda rowerem.
- Mosty na Liffey / fot. Matt Kavanagh
- Ha’Penny Bridge, początek 19 wieku / fot. Courtesy National Library of Ireland
Woda w Liffey o tej porze dnia jest bardzo niska, zapewne przez odpływ, wszak za moment rzeka wpada do Morza Irlandzkiego i tego typu rzeczy dzieją się tam regularnie. Odkryte zostały betonowe ściany w korycie rzeki, porastają je zielone glony i pokazują gdzie woda jest w stanie sięgnąć. Kolor wody to jakiś niezidentyfikowany, mało zachęcający brąz, na pewno jest nieprzejrzysta, typowa dla rzek w dużych miastach. Ciężko byłoby sprawić abym do niej dobrowolnie wszedł ale są śmiałkowie, którzy robią to regularnie. Co roku (ostatnio 1 września) odbywa się wyścig pływacki – The Liffey Swim. Na odcinku 2,2 km (od Rory O’More Bridge przy Browarze Guinnessa aż do North Wall Quay naprzeciw Custom House) mierzą się ze sobą amatorzy wodnego szaleństwa. Jest to bardzo prestiżowa impreza sięgająca swoimi korzeniami aż do roku 1920 (trochę ponad 2 miesiące temu była 99 edycja).
Przecinamy O’Connell Street i jedziemy obok Polskiej Ambasady. Plan jest taki aby zostawić samochód na znanym mi parkingu podziemnym pod centrum handlowym Talbot Mall. Parkowaliśmy tam wielokrotnie, zdecydowanie najczęściej podczas naszych dublińskich wizyt, także wiem czego można się spodziewać. Nie przewidziałem jednak tego, że całkowicie zostały zmienione kierunki jazdy na poszczególnych uliczkach i przede wszystkim tego, że wjazd na parking był tam gdzie kiedyś się wyjeżdżało a wyjazd tam gdzie się wjeżdżało. Jedno ekstra drogowe kółko i po chwili stoimy na parkingowym miejscu. Idziemy na wedrówkę ulicami Dublina, chemy go trochę poznać i uszczknąć z niego odrobinę irlandzkości. Plan zakłada aby spacerować na południe od rzeki Liffey, chcemy przejść przez Temple Bar oraz Dzielnicę Średniowiecza, następnie cofnąć się i wzdłuż rzeki wrócić do O’Connell Street, podejść do ”Szpili” i na powrót, na parking. Oczywiście plany były ambitniejsze ale jak to bywa, życie i przede wszystkim czas wszystko zweryfikowały…
Z parkingowego półmroku wychodzimy na Abbey Street Lower. Między innymi tędy jeździ LUAS, czyli przydługawe dublińskie tramwaje. Mijamy Abbey Theatre i kierujemy się na Eden Quay. Ludzi pojawia się coraz więcej, pojazdów jeździ coraz więcej, miasto kipi i żyje pełną piersią. Ktoś próbuje przejść przez szeroką ulicę ale się cofa, zauważając zaparkowany nieopodal samochód Gardy. Po prawej stronie Ambasada Polska, znam ją bardzo dobrze, często gościliśmy w tym urzędzie załatwiając rozmaite sprawy. Przejście dla pieszych i po chwili kroczymy mostem O’Connella, tutaj jest kulminacja wielkomiejskiej gonitwy. Wóz strażacki zjawia się znienacka od strony Burgh Quay i sunie dalej na sygnale wjeżdżając na Aston Quay. Jak na amerykańskich ulicach: wielki, czerwony pojazd z dzielnymi strażakami na pokładzie. Mieszamy się z innymi uczestnikami ruchu, zerkamy na oszklony wieżowiec Heinekena, przechodzimy przez kolejne światła i już jesteśmy na Westmoreland Street. Zza szyb rzucają okiem na nas jakieś postacie. Okazuje się, że mijamy Narodowe Muzeum Figur Woskowych (National Wax Museum), zapewne warta uwagi atrakcja ale tym razem nie uda się tam wejść, czas nagli, mamy inne pomysły.
Cel na najbliższe minuty? Znaleźć coś do jedzenia. To podstawa, bo od śniadania oprócz garści krakersów i miętowych landrynek nie mieliśmy nic innego w ustach. Odbijamy w bok na Fleet Street i po chwili lądujemy w amerykańskiej restauracji Thunder Rock Café. Wystrój typowy dla knajp zza wielkiej wody, dużo tutaj wszystkiego: motory, świecidełka, amerykańskie dźwięki, pełen przepych. Pewnie ma to swoich zwolenników ale ja osobiście wolę klimat irlandzkich pubów. Chicken curry z ryżem, ziemniaki, kurczak, warzywa i dzban wody – godzina i już jesteśmy jako tako posileni. Pani kelnerka usadowiła nas przy oknie. W oczekiwaniu na jedzenie obserwujemy ulicę. Niezły wachlarz ludzi przesuwa się przed nami, ile postaci, tyle stylów – od normalnych po fikuśne; niektóre dziewczyny odważnie poodkrywane, niby zdążyło pojwić się słońce ale mamy jednak październik. Punktem kulminacyjnym wydają się dwie osoby, które paradują z przerzuconymi na ramionach śpiworami. Płacimy i wychodzimy.
TRINITY COLLEGE
Gdzieś w pobliżu znajduje się Kolegium Świętej Trójcy, czyli słynna Trinity College. To tam chcemy pójść, pragniemy zobaczyć sławną Księgę z Kells a przy okazji przyjrzeć się starym, uniwersyteckim budynkom. Ludzi maszeruje całe mnóstwo, we wszystkie strony, przechodzenie przez ulicę momentami zamienia się w niezłą gimnastykę. Trzeba być czujnym i uważnym, należy szybko podejmować decyzję, ruchliwa ulica rządzi się własnymi prawami. Zielone światło? Czerwone? Nie ma tutaj reguł. Przechodzisz często na czerwonym, na własne ryzyko, wbrew przepisom ale tak to właśnie funkcjonuje. Wraz z pojazdami spalinowymi po drogach przemykają rzesze rowerzystów. Jest to bardzo popularny środek transportu, miejskie stacje rowerowe z reguły świecą pustkami, rowerzyści w tych warunkach muszą być odważni, rowerowe ciamajdy nie dałyby sobie tutaj rady.
Jesteśmy na początku College Green, nieopodal zauważamy Muzeum Irlandzkiej Whiskey (Irish Whiskey Museum), w innej części dumnie pręży się obszerny gmach Bank of Ireland oraz nie mniej okazałe mury Trinity College. W pobliskim biurze turystycznym zaopatrujemy się w mapę miasta i swoje kroki kierujemy w stronę najznamienitszego uniwersytetu Irlandii. Otaczają nas turyści, mnóstwo turystów, którzy wchodzą i wychodzą przez iniwersytecką bramę. Część z aparatami w dłoniach, mnóstwo młodych twarzy, niektórzy z rozmaitymi broszurkami, większość rozgadanych i uśmiechniętych. Wejście na teren kampusu od tej właśnie strony to wtopienie się w piękny, dostojny i okazały budynek z 1751 roku – West Front. Parę sekund i już kroczymy po najważniejszym placu kampusu – Parliament Square. To tu w 1853 roku wzniesiono Campanille, mierzącą 30,5 metra, charakterystyczną wieżę. Boją się jej podobno studenci, wolą obchodzić ją szerokim łukiem i Broń Boże przez nią nie przechodzić! Skręcamy lekko w prawo, następnie w lewo i wchodzimy do gmachu starej biblioteki. To tam znajduje się największy klejnot Uniwersytetu, a przez wielu uważany za najważniejszą tego typu rzecz na świecie. Przyznam, że w głównej mierze my również po to tutaj przyszliśmy. Ma teren Trinity College wchodzi się za darmo ale żeby zobaczyć Book of Kells oraz wielką salę biblioteczną należy zapłacić 14 euro (dorosły).
Na pierwszy ogień idzie wystawa ”Turning darkness into Light” ukazująca życie mnichów we wczesnym średniowieczu oraz sposoby tworzenia manuskryptów. Krążymy pośród różnych tablic i gablot próbując co nieco zrozumieć i dowiedzieć się na temat tej trudnej i mozolnej sztuki. Powiększone obrazy są piękne i wielokolorowe. Różnorakie informacje atakują ze ścian, wszystko podane jest w bardzo interesujący sposób.
- Piekne wnętrza Book of Kells / fot. facsimilefinder.com
- Księga z Kells / fot. facsimilefinder.com
Główne i najbardziej wyczekiwane dzieło umieszczono w osobnym pomieszczeniu. Przyciemniona i niżej położona sala potęguje wrażenie tajemniczości. Z boku wszystko obserwuje strażnik, ten kto zrobi zdjęcie, będzie miał z tego tytułu nieprzyjemności, nie ryzykujemy, nie chcemy żadnych problemów. Na środku pokoju jest stół, wewnątrz stołu, za szybą księgi: Księga z Armagh (Codex Ardmachanus), Księga z Durrow (Codex Durmachensis), Księga Dimmy/Mulling (kieszonkowy irlandzki ewangeliarz) oraz przede wszystkim Księga z Kells (Codex Cenannensis). Panuje cisza, choć po pomieszczeniu kręcą się ludzie. Co chwile podchodzimy do księg i podziwiamy kunszt ich wykonania. Niebywałe jest to, że mają po ponad 1200 lat! Czas iść dalej.
- Główny widok Biblioteki
- fot. D.Pajak
- fot. D.Pajak
- Księgi ułożone są od największych na dole aż po najmniejsze u samej góry. Większość wygląda tak samo
Wchodzimy po schodach do góry, czeka na nas kolejne, tym razem architektoniczne arcydzieło. ”The Long Room” to przepiękny, 65 metrowy drewniany hol, w którym zgromadzono około 200 tysięcy zabytkowych księg i woluminów. Wzdłuż regałów stoją popiersia najsłynniejszych twórców irlandzkiej literatury. Mamy najstarszą w kraju harfę, wykonaną z dębowego drzewa już w 15 wieku oraz stojące na środku gabloty z najróżniejszymi dokumentami, w tym kopią oficjalnej proklamacji niepodległości z 1916 roku. Stare tomy poustawiane na wysokich półkach są bardzo do siebie podobne, różnią się tylko wielkością ale wszystkie wydają się identycznie oprawione. Sprawiają wrażenie solidnych, ciężkich i nieco posępnych. W wielkiej bibliotece jest unikatowy kimat, lecz czas nagli, trzeba iść dalej. Wyjście, a jakże, przez sklepik z pamiątkami. Standardowo, kuszę się na lodówkowy magnez, choć rzeczy bardzo różnych, sklep posiada wiele. Godzina 17, wracamy.
TEMPLE BAR
College Green nie zwalnia tempa i w ogóle się nie rozluźnia, jak ruchliwa była ta arteria wcześniej, tak jest i teraz. Meandrujemy po ulicach, przechodzimy przez kolejne światła, patrzymy na szalonych rowerzystów i uważamy aby się nie zgubić. Decydujemy się na kierunek zachodni. College Green zdążyła się zamienić w Dame Street, otaczają nas wielkie kamienice, niektóre pięknie odnowione, stylowe, o różnych kolorach ścian zewnętrznych. Postanawiamy zboczyć z głównej drogi i zagłębić się w labiryncie mniejszych uliczek Temple Baru. Poprzez Fownes Street udajemy się w sam środek tego popularnego zakątka Dublina. Niegdyś ludzie stronili od tego miejsca, mało kto chciał tam przebywać, okolica mocno podupadała. Wówczas wpadnięto na pomysł aby radykalnie odmienić Temple Bar. Przeprojektowano oraz gruntownie przekształcono dzielnice, która z czasem stała się kolorowa, hipsterska, przyciągająca młodych ludzi oraz wszelakie dusze artystyczne. Powstały sklepy, kawiarnie, puby, galerie i pracownie. Miejsce niegdyś niepopularne odżyło i nabrało nowych, optymistycznych oraz wabiących kształtów.
Cecilia Street ma piękne kocie łby, okalające ją budynki nie są wysokie – 2 lub 3 kondygnacje to maksimum. Niewysokie ale wielokolorowe, niektóre ceglaste, inne zwykłe, można rzec pospolite. Oryginalna za to jest krwistoczerwona ściana, którą widzimy od razu jak się pojawia. ”Wall of Fame” to dublińskie Muzeum Rock’n’Rolla (The Irish Rock ‚N’ Roll Museum Experience), największe zdjęcie na wyrazistym murze należy do młodych muzyków z U2. Odbijamy w prawo.
- Czerwono mi 🙂
- The Temple Bar. Najsłynniejszy pub Dublina
Pojawia się więcej ludzi, podążamy w kierunku małej grupki, która opanowała dwie strony ulicy. Siedzą przy stolikach, stoją, dyskutują, palą papierosy i popijają piwo. Zagadka tłoku się rozwiązuje gdy zauważamy, że znaleźliśmy się w najczęściej odwiedzanym miejscu na dzielni. The Temple Bar jaki znamy dziś powstał w 1840 roku. Mega popularna knajpa szczyci się tym, że ma największy wybór whiskey w mieście a także najlepszy wybór sandwichy na świecie! Czy to prawda? Nie wiem, byliśmy tylko na zewnątrz, mam nadzieję, że uda się poznać ten przybytek kiedyś od środka. Odwiedzają ten tradycyjny irlandzki pub tłumy ludzi, zapewne jest tam fajny klimat ale też z drugiej strony wydaje się to troszkę zrobione nazbyt pod turystow. Pub korzysta z nawału ludzi, który bezustannie tamtędy się przewija i to jest zrozumiałe. Można tam wejść, nawet należałoby lecz jestem przekonany, że rodowici dublińczycy, mieszkańcy Dublina mają swoje inne miejsca na pogaduszki i wypicie szklaneczki Guinnessa.
DZIELNICA ŚREDNIOWIECZA
Parę chwil później poprez Essex Street East, Parliament Street i Essex Street West płynnie przeszliśmy do kolejnej, znacznie starszej dzielnicy miasta. Fishamble Street wznosi się lekko do góry, z jednej strony widzimy nowoczesne budynki urzędu miasta, z drugiej najstarszy Kościół Dublina. Katedra Kościoła Chrystusowego (Christ Church Cathedral) swój początek miała już w 1038 roku. Stanął tam wówczas drewniany Kościół Katedralny, który w 1172 roku zamienił się w kamienną świątynię. W roku 1562 zawaliła się południowa ściana a obecny kształt wymyślił architekt George Edmund Street – finałowa przebudowa odbyła się w latach 1871-1878 i trzeba uczciwie przyznać, że wyszła im bardzo dobrze – zdobienia, rzeźbienia oraz wykończenia są przepiękne i stoją na najwyższym poziomie. Przedreptaliśmy wzdłuż północnej ściany i doszliśmy do Winetavern Street. Ulica jednokierunkowa, którą z góry na dół – z przerwą na czerwone światło – bezustannie suną samochody. Po prawej Dublinia – muzeum traktujące o Wikingach i średniowiecznym Dublinie. My już jesteśmy na High Street i dalej posuwamy się na zachód.
Nie dochodzimy daleko a naszym oczom ukazuje się kolejna wiekowa budowla. Dokładnie 828 lat temu biskup John Comyn funduje i wznosi Kościół świętego Audoena (St. Audoen’s Church). Ciekawostką jest fakt, że w tym właśnie kościele swoją siedzibę ma Duszpasterstwo Polskie w Irlandii, o czym możemy się dowiedzieć z tablicy umieszczonej na płocie tuż przed wejściem do świątyni. Od parunastu minut kręcimy się po najstarszej części Dublina. To w Dzielnicy Średniowiecza (Medieval Quarter) kręciło się kiedyś życie miasta, to tu powstawały pierwsze budynki, kościoły a także rozwijał się handel. Tu znajdowało się centrum, stąd rozchodziła się ekspansja i rozbudowywał się Dublin. Mijamy St. Audoen’s Church i skręcamy w prawo na Bridge Street. Ulica ponownie idzie lekko w dół, z lewej strony do szosy przykleja się czteropiętrowa kamienica z cegły, następnie wyrasta szerokie skrzyżowanie i parę fragmentów później przybywamy do celu naszej wędrowki.
THE BRAZEN HEAD
Na pierwszy rzut oka miejsce to jest niepozorne, z zewnątrz niczym specjalnym się nie wyróżnia ale uwierzcie, w historii miasta zdążyło się zapisać. The Brazen Head to drugi (po Sean’s Bar w Athlone) najstarszy pub w całej Irlandii – pito w nim różne trunki już w 1198 roku! Obecny budynek pochodzi z 1754 roku ale zachowały się dokumenty o istnieniu pubu w 1653 roku. Natomiast reklama z 1750 roku brzmi: ”Christopher Quinn z The Brazen Head w Bridge Street wyposażył ten dom w gustowne pokoje i przestronne piwnice dla tego biznesu”. Także mamy przed sobą kawał historii i zamierzamy się trochę w niej zanurzyć. Z marszu wchodzimy do środka i rozglądamy się po wnętrzu. Ludzi tłok więc decydujemy się znaleźć jakieś miejsce na zewnątrz. Nie jest to typowy pub, oczywiście większość dzieje się w pomieszczeniach ale mają tam taki jakgdyby mały ryneczek, przestrzeń którą również przystrojono stolikami i ławeczkami. Wszystko poustawiano w ten sposób, że siedzi się bardzo blisko innych, dosłownie ramie w ramie. Klimatyczna sytuacja ale podobnie jak w Temple Bar, stałych bywalców zapewnie tam dużo nie ma. Najstarszy pub w mieście? Świetna okazja aby tam zawitać, z czego chętnie korzysta turystyczna brać. Udaje się znaleźć miejscówke, siadamy przy małym, okragłym, drewnianym stoliczku i czekamy, rozglądając się dyskretnie przy okazji. Para z lewej zamówiła smakowite dania obiadowe, dwie młode dziewczyny po prawej saczą jakiś alkohol i płomiennie o czymś dyskutują. Podchodzi ciemnowłosy, o południowej urodzie kelner. ”Poprosimy pinte Guinnessa, herbatę i porcję frytek” – pada z naszej strony. Garson spogląda z miną niedowierzania ale oczywiście zamówienie przyjmuje. Po chwili na stoliku pojawia się czarny, kremowy stout, frytki i dzbanek herbaty wraz z filiżanką. Guinness jak to Guinness, smakuje zawsze dobrze (choć tym razem nie dane mi było spróbować), frytki również się sprawdziły a herbaty starczyłoby spokojnie dla czterech osób.
Jako że historia tego pubu jest niezwykle bogata i sięga ponad 800 lat wstecz, toteż musiało przewinąć się tędy tysiące osób. Większość zapewne to zwykli, szeregowi obywatele ale progi The Brazen Head przekraczały również bardziej znane osobistości. Wiadomo, że bardzo często w kamiennym pubie przebywał Jonathan Swift (autor m.in. Podróży Guliwera). Innym słynnym pisarzem, który upodobał sobie to miejsce był James Joyce (pub pojawił się nawet w Ulissesie). Natomiast dwaj irlandzcy rewolucjoniści Robert Emmet (Powstanie z 1798 roku) oraz Michael Collins (Powstanie Wielkanocne, 1916 rok) urządzali tu potajemne spotkania. Degustatorzy drinków i amatorzy pogawędek zostają – my musimy ruszać dalej. Na dworze robi się szarawo, wieczór zbliża się nieubłaganie, noc czai się już gdzieś za rogiem. Ludzie poruszają się dalej tak samo a pojazdy w dalszym ciągu się nie zatrzymują. Pomału budzi się none życie Dublina.
WRACAMY W STRONĘ CENTRUM
Pod nami niemrawo płynie Liffey, wydaje się taka spokojna. Ciekawe czy kiedykolwiek prąd przyspiesza, czy pojawiają się falę, czy rzeka ożywa? W Limerick, Shannon jest znacznie bardziej żwawa, takie odnoszę wrażenie, taką ją pamiętam. Przechodzimy przez most Ojca Mateusza (Father Mathew Bridge) – mniej więcej w tej właśnie okolicy znajdowała się pierwotna osada, z której z czasem wyłonił się Dublin. Północnym brzegiem rzeki wracamy w kierunku centrum. Za płotem wznosi się ogromny budynek Czterech Sądów (The Four Courts, 1785 rok) – najbardziej znany gmach w Dzielnicy Prawniczej.
Gdzieś tutaj stoi Kościół św. Michana (St. Michan’s Church). Został wzniesiony w 1095 roku i jak głoszą podania stanął w miejscu gdzie 1000 lat temu rosnął dębowy las, w którym mieścił się stary, pogański cmentarz. Świątynia posiada swoje bardzo mroczne tajemnice, które z pewnością mogą wywołać mocniejsze bicie serca. W podziemiach mieszczą się krypty, w których wnętrzach można znaleźć mnóstwo zmumifikowanych ciał… Nie wiadomo do końca dlaczego zwłoki zachowały się w tak dobrym stanie, ponoć panuje tam swoisty mikroklimat, jest w miarę ciepło i generalnie warunki są sprzyjające tego typu historiom.
- Trumny w kryptach Kościoła św. Michana / fot. reishonger.nl
- Zmumifikowane kilkusetletnie zwłoki / fot. Dublin.ie
Przecinamy kolejne uliczki, mijamy mosty, mieszamy się z innymi uczestnikami ruchu chodnikowego. Przechodzimy obok Italian Quarter, zakątka włokiego, w którym królują kawiarnie i restauracje – wyglądają jakby przeniesiono je żywcem z Półwyspu Apeninskiego. W The Winding Stair jakieś zamieszanie. Podchodzimy do okien i przyklejamy nasze facjaty do szyby. Wydaje się, że nikt zbytnio nie zwraca na nas uwagi, z pewnościąa mają inne, bardziej interesujące zajęcie. W środku zauważamy mnóstwo książek i przede wszystkim sporą gromadkę ludzi. Ktoś robi zdjęcia, ktoś inny kręci kamerą a większość stoi i słucha. Na honorowym miejscu z przodu siedzi starszy jegomość oraz młodsza kobieta. Trwa jakieś spotkanie literackie, może wieczór autorski, może odczyt poezji? The Winding Stair to jedna z najstarszych księgarni Dublina, odbywają się tutaj liczne projekty literackie, można kupić książki nowe i używane oraz kierując się mottem tego miejsca: ,,Relaksacyjna przystań w centrum tętniącego życiem miasta”– można przycupnąć i odpocząć.
Zza witryny sklepowej uśmiechają się do nas pączki. Skusimy się na słodką chwilę przyjemności? Oczywiście! W The Rolling Donut okrągłych krepli jest tak dużo, że nie wiemy na jakie się zdecydować. Różnokolorowe, z posypką, z kruszonymi orzechami, z migdałami, z czekoladą białą i zwykłą, różowe, brązowe, fioletowe, zielone, czerwone, pomarańczowe, białe, zwykłe, z dziurką, bez dziurki, z cukrem pudrem – czyste szaleństwo! Wybieramy Coffee Lover i podekscytowani wychodzimy.
Z góry spogląda na nas Daniel ”Dan Wyzwoliciel” O’Connell, jesteśmy na O’Connell Street i kierujemy się w stronę Spire of Dublin. Tłum ludzi jak gdyby nigdy się tutaj nie kończył, bezsprzecznie ulica O’Connella jest najtłoczniejszym miejscem w całym mieście. Mijamy budynek Poczty Głównej (to tu odbywały się jedne z głównych walk podczas Powstania Wielkanocnego) i dochodzimy do Szpili.
Jedni ją kochają, inni jej bardzo nie lubią – mnie nie przeszkadza, a nawet w pewnym stopniu się podoba. Na pewno nie można być tutaj obojętnym, bo i chyba nigdzie na świecie nie ma drugiej takiej budowli. The Spire of Dublin/Monument of Light a po naszemu Iglica Dublina czy wspomniana Szpila została wzniesiona na początku 2003 roku. Sięga 120 metrów, u podstawy ma 3 metry średnicy, a u szczytu zaledwie 15 centymetrów i jest uznawana za najwyższą na świecie rzeźbę. Stojąc tuż obok i zerkając w górę można poczuć jej ogrom.
- Widok z dołu na Spire of Dublin
- Widok z samej góry Iglicy / fot. Paul OConnell
Na Szpilę codziennie patrzy także gentleman w meloniku na głowie – to James Joyce, najsłynniejszy mistrz pióra literatury irlandzkiej. Przystanął na początku Earl Street North, odpoczywa po wędrówce ulicami swojego ukochanego miasta, każdy może podejść i się przywitać ale nikt tego nie robi, jakby ludzie się wstydzili bądź bali. Zdecydowana większość pędzi gdzieś przed siebie, ku znanym tylko sobie celom.
Pełno tu rozmaitych sklepów, sporo barów szybkiej obsługi, sprzedawców pizzy, sieciowych kawiarni, jest Dunnes Store, sklep sportowy i wiele, wiele innych. Nigdzie nie wchodzimy, tylko obserwujemy i zastanawiamy się gdzie usiąść aby spałaszować nasze słodkie zdobycze. Przecinamy Marlborough Street i wchodzimy na Talbot Street – tutaj sklepów jest już znacznie mniej, gdzieś niedaleko jest nasz parking, a to oznacza, że wędrowka pomału zbliża się ku końcowi.
Raz kolejny skręcamy, nowa ulica znalazła się pod naszymi stopami – przy Gardiner Street Lower stoi wiktoriańska, ceglana kamienica z wyróżniającymi się czerwonymi i niebieskimi drzwiami nad którymi są półokrągłe, pięknie zdobione łuki. Przed kolejowym mostem znowu zmieniamy kierunek marszu, poprzez Beresford Lane dochodzimy do betonowego skwerku z ładnie podświetloną fontanną. Siadamy na ławce i wtapiamy zęby w kawowych pączkach. Nie martwimy się, że jest to istna bomba kaloryczna, po kilometrach krążenia i poznawiania miasta, należy nam się słodka chwila przyjemności. Jeden obfity pączek to wystarczająca dawka, z każdym kolejnym byłyby poważne problemy. Po uporaniu się z podwieczorkiem schodzimy parę schodków w dół i poprzez Abbey Street Lower docieramy do mety. Wchodzimy do podziemi Talbot Mall, opłacamy parking, odnajdujemy zaparkowany wcześniej samochód i ruszamy w drogę powrotną.
Specjalne podziękowania dla Eli i Daniela. Mam nadzieję, że podobała wam się tam wycieczka i ufam, że w przyszłości uda nam się zrealizować jeszcze niejedną podróż 😉
(Zdjęcie tytułowe / irishmirror.ie)